Londyn. Rozpoczynamy kolejną część przygód.
Kolejnego dnia postawiliśmy kroki pod pałac królewski czyli Buckingham Palace, po czym moje dziecko skwitowało krótko… Mamo to ma być pałac??? Hmm, no tak synku :-). Dziecko spodziewało się pałacu, jak z bajek, wieży, księżniczki i królewicza na białym rumaku. I jak taki Buckingham Palace ma się do dziecięcych wyobrażeń o królowej i pałacu? A no nijak moi drodzy, nijak. Co tu ukrywać rozczarowanie było. Trochę zrekompensowali ten stan wartownicy i pomnik Królowej Wiktorii z wodą i pięknymi okazałymi lwami. A może bardziej trafnie będzie, jak napiszę, że okazałymi lwimi genitaliami. Staliśmy tak dobra chwilkę, a gromkim śmiechom nie było końca, dzieci podłapały i się zaczęło… i weź tu człowieku pokaż dzieciakom dorobek królewski 🙂
St. James’s Park to było to: dzieciaki szały, zresztą wcale się nie dziwię, gdyż to też jeden z moich ulubionych parków. Wiewiórki, które przychodziły i jadły z ręki, wszędzie kolorowe ptaki a pomimo grudnia zielone drzewka i, co najważniejsze, londyński klimat lunchu w parku. Cud miód orzeszki… o tak, szczególnie orzeszki wyjadane przez wiewióry :-). Wspaniałe miejsce na odpoczynek, zdecydowanie polecam. Po kilku dniach ulicznego maratonu przydało nam się troszkę wytchnienia, mogłabym tam przesiedzieć cały dzień… Ale cóż, plan sam się nie zrealizuje. Poszliśmy na stację metra St. James’s Park i udaliśmy się na Piccadilly Circus.
Piccadilly Circus w dzielnicy West End, jedno z bardziej rozpoznawalnych miejsc w Londynie i na świecie. Podobno pierwszą podświetlaną reklamą była reklama Perrier, oświetlenie zainstalowano w 1908. Pokręciliśmy się troszkę oglądając migoczące i przyprawiające o zawrót głowy świetlne cuda i poszliśmy na Soho do naszej ulubionej włoskiej restauracji Princi. Na co dzień nie jadamy pizzy, ale będąc w Londynie zawsze tam zaglądamy 🙂 taki nasz mały „must have”. Z pełnymi brzuchami i już lekko zmęczeni, snuliśmy się uliczkami chłonąc świąteczny klimat, oczywiście co sklep z zabawkami, to musieliśmy go zaliczyć… No ale byliśmy tam dla dzieci, więc siła wyższa.
Ostatni dzień przed nami i zaplanowane zwiedzanie British Museum, radość była wielka: 'zobaczymy mumie, hurra” słyszałam od rana. Dojechaliśmy do stacji metra Holborn i spacerkiem przeszliśmy do muzeum. Obiekt jest oczywiście darmowy, w sumie to nie takie oczywiste, patrząc na Polskę, gdzie kultura w większości jest płatna. Tutaj ten wspaniały, pełen wiedzy gmach jest DARMOWY, zbiory traktowane są tutaj, jak własność całego narodu. Postanowiliśmy, aby nie zamęczyć dzieci, pójść od razu do sekcji 'mumie egipskie’. Co mi się rzuciło w oczy, to to , że wszędzie były wycieczki szkolne, dzieciaki z otwartymi pyszczkami notowały, oglądały eksponaty, widok radował serce.
Zmumifikowane ciała ludzie robiły na chłopcach mega wrażenie, Franek lekko nawet się bał, co chwilę pytając czy nie wyjdą zza szyby. Była to super lekcja, oczywiście było całe mnóstwo pytań. Na całe szczęście w muzeum jest wszystko świetnie opisane, Michał tłumaczył dzieciakom, co tylko chciały, tak aby czuły się usatysfakcjonowane. Jest tutaj taki ogrom wiedzy, że będziemy wracali jeszcze wielokrotnie, piękne miejsce i każdy znajdzie coś dla siebie. Polecam.
Po wyjściu z muzeum zrobiliśmy długi spacer, zaliczając, między innymi, Leicester Square i jedyny w Londynie i w Europie sklep z M&M. Sklep jest olbrzymi ponad 3tys. metrów, ale też nie tani. Za „byle” kubeczek należy zapłacić £20, co moim zdaniem jest zdecydowanie za drogo, nawet jak na Londyn. Furorę robią wielkie tuby z M&M w kolorach tęczy oraz mini laboratoriom, gdzie można podpatrzeć produkcję słodkości. Ememems z własnym napisem to jest to. Ja osobiście nie byłam w stanie tam długo wytrzymać: ten słodki zapach był przytłaczający, dzieciakom to oczywiście nie przeszkadzało, ale ja przeczekałam na zewnątrz obserwując ruch uliczny. Czy warto tam się wybrać? Dla mnie nie… Ale dzieciom może się podobać ten cukierkowy zawrót głowy, a co za tym idzie cenowy zawrót głowy 🙂
Nogi już trochę bolały zarówno nas, jak i dzieci. Zaczynało lekko padać, ale stwierdziliśmy że przejdziemy się jeszcze na Trafalgar Square, zobaczyć fontanny, kolumnę Nelsona i popatrzymy na BigBena z oddali. Pogoda była raczej mało sprzyjająca, ale ludzie dopisywali. Powłóczyliśmy się trochę, dzieciaki łapały wielkie bańki mydlane, robiły zdjęcia przy lwach. Chciałam jeszcze wstąpić na Oxford st. więc wsiedliśmy do metra i za chwilę byliśmy na Oxford Street.
Wysiedliśmy na zatłoczonej stacji Marble Arch, a tam wielka manifestacja muzułmańska przetacza się przez Londyn. Z moim reporterskim zacięciem wtopiłam się na chwilę w tłum, aby uwiecznić tę chwilę i zrobić kilka zdjęć. Michał z chłopcami wolał nie zaryzykować i nie miał ochoty zabierać dzieci w tłum krzyczących osób. Zaspokoiłam swoja potrzebę dokumentacji i poszliśmy na szybkie zakupy… Dzień był długi i meczący, a trzeba było się jeszcze spakować przed wylotem… Już tęsknie, zawsze tęsknie za Londynem.
Metro: miejsce chwilowego wypoczynku po pełnym atrakcji dniu, dzieci były mega mega dzielne <3